wtorek, 18 grudnia 2012

Powolne umieranie z głodu... cz.2.

Dziś kolejna część historyjki o "diecie cud" (chyba najdłuższa "dieta" na której w życiu wytrzymałam). Mam nadzieję, że byliście choć odrobinkę ciekawi czy przeżyłam ;)



Dzień czwarty kompletnie rozłożyła mnie choroba (zapewne przez brak mięsa). Bolące gardło, rozżarzone do czerwoności czoło (czytaj: gorączka), kasze oraz inne atrakcje w komplecie z drutami na zębach, sprawi iż mogłam jeść mniej niż dotychczas. Chora, umierająca z głodu zaczęłam tracić nadzieję na rychłą poprawę sytuacji... Oczywiście główmy pożywieniem nadal były moje "ukochane" papki...

Dzień piąty stanowił przełom. Zapewne w obliczu śmierci głodowej uruchomił mi się instynkt samozachowawczy (nabyty jeszcze przez jaskiniowców, gdy nie mogli zjeść swojego ulubionego pieczonego mamuta bo mieli aparat na zębach ;)). Mój mózg zaczął pracować na wyższych obrotach i nastała era kreatywnego myślenia o jedzeniu. Przecież musi istnieć coś, co nie jest kaszką lub serkiem homogenizowanym, a co mogę też jeść! Tym sposobem ma dieta urozmaiciła się o owsiankę.

Dzień szósty to rewolucja jajecznicowa :) Postanowiłam skonsumować jajecznicę z uwaga, uwaga (nie, nie będą to skwarki niestety) z chlebem. W życiu nie przypuszczałabym, że zwykła jajecznica na masełku, bez absolutnie żadnych dodatków (bo nie było skwarków ani nawet papryki czy pomidora), może tak wybornie smakować! Me podniebienie było w siódmym niebie, a mój żołądek w ósmym :)

Dzień siódmy... jak poradziłam sobie z jajecznicą i chlebem (oczywiście bez skórki) to nic nie będzie mi straszne! I tak na obiad udało mi się zjeść naleśniki z serem, dzięki którym me kubki smakowe szalały z radości :) Ach... wyczuwam szybki koniec diety!

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz